Dwa dni temu miała miejsce premiera wyczekiwanego przeze mnie nowego krążka Kasabian - 48:13. Kiedy tylko usłyszałam, że chłopaki na tym albumie mają zamiar pobawić się elektroniką, przeraziłam się. Bałam się, że stracą to coś, co urzekło mnie w "Velociraptor". Po przesłuchaniu okazało się, że moje obawy były słuszne.
Niby słyszę lekki powrót do korzeni, niby jest nawet ok, ale brakuje mi tutaj pazura. Żeby powiedzieć, że ten krążek to "ogień". Teoretycznie miała zastąpić to elektronika, ale najwidoczniej do mnie to nie dotarło. Zresztą, nie tylko do mnie. Zdania są podzielone. Jedni krzyczą na drugich, że zrazili się do całego albumu po premierze "eez-eh" (Trzeba przyznać że dla tych, którzy nie słyszeli fragmentów które wyciekły wcześniej, musiał to być lekki szok)).
Z ogromną niecierpliwością czekałam na studyjne nagranie "bumblebee", ponieważ po obejrzeniu nagrań z koncertów to właśnie w tym kawałku pokładałam największe nadzieje. Doczekałam się, odsłuchałam. I znowu pojawia się ten sam problem: brakuje tam kopa, który obudził mnie w "Days Are Forgotten" lub w "Re-Wired" na poprzednim krążku.
Reszta utworów jest znośna. W "s.p.s" można usłyszeć rażące podobieństwo do "Happiness" (z albumu "West Ryder Pauper Lunatic Asylum"), wcześniej wspomniany "eez-eh" kojarzy mi się z wiejską remizą, "(shiva)" wprowadza mnie w trans, a "(levitation)" przypomina kawałek z westernowego soundtracku.
Tutaj link do zapowiedzi "48:13". Całość dostępna jest już na Spotify.
Jeśli też już słuchaliście, podzielcie się swoją opinią! Jak wypadł ten krążek w porównaniu z poprzednimi? Piszcie!